raz na męża dla jej panienki. Była to niepozorna figurka, blondynek nie duży i wątły, ale cichy i stateczny i jak utrzymywała Kasia, dobrze mu z oczów patrzało. Przychodził w każdą niedzielę po południu ze skrzypcami w szkatułce i grywali po kilka godzin we czworo, t. j. on, Lucynka, jej ojciec i jeszcze jakiś emerytowany urzędnik, pasyonowany do muzyki.
Ten urzędnik grywał na altówce, akademik na skrzypcach, panna na fortepianie,a Gileczek, który umiał grać na każdym instrumencie, na jakim kto chciał, zastępował w tym kwartecie wiolonczelistę,
Z czasem akademik tak się wciągnął do domu, że nie czekał niedzieli, ale i w dni powszednie przychodził często wieczorami i jak nie zastał ojca, to z panną grywali we dwoje duety. To wystarczało zupełnie, aby Kasia uważała go już jak zdeklarowanego konkurenta. To ją tylko niepokoiło, że młodzi zamiast ze sobą co prędzej porozumieć się w kwestyi miłości, grali tylko, i grali bez upamiętania.
— Po co tu mitrężyć czas daremnie — mówiła, — Jak się kto ma oświadczyć, to się oświadczyć i nie robić długich ceregielów.
A gdy jej Lucynka zrobiła uwagę, że wmawia w tego pana zamiary, których on ani ma w myśli, uparta Kasia nie chciała w to wierzyć, bo mówiła — jeżeli nie ma’ zamiarów, to po cóż chodzi?
Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/131
Ta strona została przepisana.