błyszczące, przenikliwe oczy, które sobie Juliusz zapamiętał dobrze z wczorajszego wieczoru, bo nieraz oczy te zatrzymywały się na nim podejrzliwie, badawczo, jakby chciały przeniknąć go do głębi i wybadać, co myśli.
— Dziwisz się zapewne, co mię tu sprowadza — rzekł, wszedłszy do mieszkania leżącego jeszcze w łóżku Juliusza i siadając obok niego bez ceremonii — rzecz na pozór mało ważna, ale dla mnie, dla nas, wielkiego znaczenia.
— Przedewszystkiem może zapalisz papierosa.
— Dziękuję ci.
— Może cygaro? —
— Nie palę całkiem. Przy moim zawodzie, nałykałem się tyle dymu z maszyny, że mi odeszła ochota od obkurzania się czemkolwiek.
Zresztą było z początku tak cienko ze mną, że na jedzenie nie wystarczyło, a cóż dopiero na palenie. Ale do rzeczy. Przyszedłem tu do ciebie w sprawie owego za proszenia na bal.
— Cóż ono cię tak niepokoi, to zaproszenie? Już wczoraj to uważałem,
— Chciałbym wiedzieć, czy Walercia przymówiła ci się o nie, czy też..
— Jak możesz ubliżać pannie Waleryi takiem przypuszczeniem?
— A więc sam ofiarowałeś się zrobić im tę przysługę. To było bardzo grzecznie z twojej strony, ale nie obrachowałeś się, co z tego wyniknąć może.
Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/221
Ta strona została przepisana.