ciec Juliusza nie bardzo się tem martwił. Był to, w całem tego słowa znaczeniu, szlachcic starej daty, wychowany w dawnych pojęciach; więc jakkolwiek, od biedy, ulegając żonie, byłby się zgodził na to małżeństwo syna z Waleryą, to jednak wolał, że ono nie przyjdzie do skutku, bo mu jakoś dziwnie było oswoić się z tą myślą, że tę, która brała miary byle komu i szyła suknie, musiałby nazwać swoją synową, tembardziej, gdy widział, że i zięć jego i córka nie bardzo życzyli sobie tego. Najwięcej bolała nad tem matka, która instynktownie czuła, że żona taka, jak Walerya, zapewniłaby szczęście jej synowi. Matka Waleryi także zmartwiła się takim obrotem rzeczy, gdyż ona w głębi duszy cieszyła się myślą o tem małżeństwie, bo i pan młody przypadł jej do serca, i radaby była, aby Walercia odpoczęła sobie przecież po tylu latach ciężkiej pracy i zrobiła los. W niej także pokutowały jeszcze szlacheckie nawyczki i przesądy, i żona obywatela wiejskiego wydawała się jej, bądź co bądź, nierównie lepszą, niż jakiego urzędnika, lub kupca. Związek więc jej z Juliuszem uważała za rodzaj podniesienia się do tej sfery, z której ich bieda strąciła, i dlatego życzyła go sobie bardzo. Nie odzywała się jednak z tem głośno, nie próbowała nawet namawiać Waleryi, robić jej jakiekolwiek uwagi — i przedstawienia, bo — znała jej stanowczość i z góry już uważała za najlepsze to, co ona robi.
Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/316
Ta strona została przepisana.