Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/346

Ta strona została przepisana.

nie się w grze i na starość dawał koncerta przed pustemi ławkami po małych miasteczkach galicyjskich. — — Stanął mi na myśli ów deklamator z długiemi jasnemi kędziorami, o melancholijnem spojrzeniu, w papierowym półkoszulku i kołnierzyku, wytartym fraku, występujący na estradę, który dobrowolnie porzucił posadę urzędnika w komisyi skarbu, dającą mu przyzwoite utrzymanie, przenosząc nad to włóczęgę za sławą po świecie o głodzie i chłodzie. A ci literaci, którzy z plikami poematów, dramatów, pielgrzymują od redakcyi do redakcyi, od wydawcy do wydawcy, wyczekują pod drzwiami dyrektorów teatrów całe mi godzinami, męczą swoich znajomych odczytywaniem nieśmiertelnych arcydzieł, jakich nikt drukować nie chce, czyż to nie wierny obraz owego waryata? W nim, jak w potłuczonem zwierciadle, widziałem skarykaturowane, powykrzywiane rysy tamtych, a po części i siebie samego. To też zrobiło mi się dziwnie głupio na sercu, i co tchu, chciałem stracić z oczu tę karykaturę pretensyj artystycznych. Ski odgadł mi to z twarzy zapewne, bo, przekrzywiając ku mnie twarz, spytał z uśmiechem?
— Pan dobrodziej ma już widzę dosyć tego, może pójdziemy dalej?
— Jak to, pan odchodzisz? — zawołał gwałtownie artysta, zastępując mi drogę, — więc i pana intryganci, rywale moi przerobili już na swoje kopyto? — nagadali ci na mnie niestwo-