Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/355

Ta strona została przepisana.

—Bardzo wierzę.
— A, prawda, byłbym o tym całkiem zapomniał, bo też to jest fenomenalny waryat.Chodźno tutaj.
Słowa te odnosiły się do jakiegoś obdartusa, który wszedł właśnie na korytarz; cały jego ubiór składał się z koszuli i spodni, zawieszonych na jednej krajce; głowę miał rozczochraną, a nogi bose. Na skinienie i głos Skiego zbliżył się ku nam, patrząc śmiało i zuchwale w oczy.
— Anibyś pan zgadł, — odezwał się do mnie Ski, — jaki jest rodzaj waryacyi tego obdartusa za kogo się ma ten chłystek. Oto ni mniej, ni więcej, tylko za Pana Boga. No, i nie śmieszne to, proszę pana? Gdyby przynajmniej był jakim kacykiem, królikiem Zulusów lub Hotentotów albo jakimś delajlamą indyjskim, toby mu można jeszcze wybaczyć, żeby się miał za pomazańca bożego, za monarchę z bożej łaski; ale takie ordynarne chłopisko, podobno nawet złodziej, żeby miał bezczelność uważać się za Pana Boga, — to przecież oburzające jest, nie prawdaż? — O! zaraz go pan usłyszy.
— Kto ty jesteś? — spytał, zwracając się do waryata?
— Jom jes Pon Bóg, co to szybko stworzuł odkupiuł.
— Kto? — Pon Bóg, co to szyćko stworzuł odkupiuł, — powtórzył głośniej.