Strona:Michał Bałucki - Nowelle.djvu/59

Ta strona została przepisana.

przekonać, czy mu się nie zdawało, a przekonawszy się, że nie, że ktoś rzeczywiście płacze tam w dole, zeszedł kilka schodków, odchylił gałęź zasłaniającą źródełko i — oczom własnym nie chciał wierzyć — zobaczył Zosię.
Siedziała na omszałej cembrowinie źródełka wśród dzwonków i paproci, które bujnie rosły wokoło i płakała głośnym tym płaczem serdecznym, dziecinnym, co to się nie krępuje niczem, nie uważa, czy mu będzie do twarzy, nie szuka nawet chusteczki, tylko pozwala łzom płynąć swobodnie przez palce, mazać twarz i moczyć mankietki.
Kazimierz, ujrzawszy ją w tym stanie, zbiegł co prędzej na dół, i zbliżywszy się do niej z niepokojem i troskliwością, zapytał:
— Panno Zofio! co pani tu robisz? Co pani jest?
Co panu do tego? Idź pan sobie, ja nie chcę pana widzieć — rzekła, odwracając się od niego, nie przestawszy płakać. A widząc, że nie odchodzi, wstała żywo i sama chciała odejść.
Zastąpił jej drogę i zatrzymał, mówiąc:
— Panno Zofio! co pani jest? Przez Boga, powiedz pani.
— I pan się jeszcze pytasz?
— Jakto? Więc o to? Więc z mojego powodu? O! panno Zofio! daruj mi, byłem rzeczywiście niegrzeczny.
— O! i bardzo niegrzeczny — mówiła, za-