szy chore dziecko, któremu była matką. Kazimierz nie mógł zrozumieć tego, z przerażeniem pomyślał o tém, że taki potwór serca jest jego żoną i matką jego dziecka.
Odszedł od okna, wziął lampę i poszedł ku kołysce. Gdy wchodził do tego pokoju zdziwił go nieład, jaki tam zastał, pootwierane szuflady i szafy, rozrzucone rzeczy — w tém wszystkiém znać było pośpiech gorączkowy, niespokojny.
Przy kołysce siedziała mała dziewczyna, córka lokaja. Kazimierz spytał się jéj, dlaczego taki nieład w pokoju.
— Pani się pakowała do drogi — odrzekła dziewczyna.
— Do drogi?
Słowa te zmięszały go, niespodziewał się takiéj odpowiedzi, nierozumiał, co znaczy ten nagły wyjazd, domyślał się tylko czegoś złego. Chodził po pokoju upatrując, czy wśród porozrzucanych rupieci nie zobaczy jakiéj kartki od żony, któraby go oświeciła nieco. W jednéj szufladzie komody zobaczył w kącie jakąś paczkę listów, wyjął ją i rozwinął — pismo było męzkie, listy miały datę ostatnich miesięcy, były bez podpisu. Ostatni, który na wierzchu leżał był z dnia 20. lutego, a więc pięć dni temu datowany był z Warszawy. Kazimierz go rozwinął i czytał:
„Niecierpliwie liczę czas, który mnie od Ciebie oddziela. Będę na balu u F., konie czekać będą w Rawie, wszystko tu przygotowałem dla mego Anioła. Długich pięć dni oddziela mnie od mego szczęścia, skracam je i osładzam myślą, że będziesz moją na zawsze“.
Pod temi kilkoma wierszami była litera J.