Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

zdawało mu się, że śpi jeszcze, że syn przypomina mu ułudne obrazy jego minionego szczęścia. Wyszedł spiesznie na ogród ku stawom. W zbliżającym się mężczyźnie poznał syna — lecz któż była ona? Stanął i zapatrzył się. Syn przywitał go chłodno, obojętnie i rzekł do kobiety:
— To mój ojciec.
— Któż ona jest? spytał Kazimierz.
— Żona moja. Chodź — rzekł zwracając do niéj mowę — obejrzyjmy oranżerją.
I zostawili starca osłupiałego, zdumionego.
— Żona — szeptał do siebie po ich odejściu — żona jego? Więc bez błogosławieństwa mego, bez pozwolenia.
— Jakiś dziwak ten twój ojciec — mówiła młoda pani, wsparta na ramieniu swego męża.
Stetryczał stary — rzekł mąż i wprowadził ją pod oszklony dach oranżeryi.
Starzec wrócił do domu ze zwieszoną na dół głową, pogrążony w myślach, usiadł w krześle i siedział tak godzin kilka. Nikt nie przyszedł przerwać samotności jego — służący przyniósł obiad jak dawniéj i odszedł. Stary próbował jeść — nie mógł, jedzenie dławiło go.
Tak przeżył kilka tygodni — syn nie pokazywał się wcale; staruszek nie skarżył się, nie narzekał, tylko osowiał, zdziczał, ogłupiał prawie. Z każdym dniem widział, że mniéj dbano o niego — potrawy przynoszono coraz lichsze, coraz szczuplejsze porcje — odmówiono mu wiele wygód, których zażądał, żałowano mu wszystkiego.
Raz chciał wyjechać do miasteczka — powiedziano mu, że konie zajęte. Jednego dnia posłał do syna służącego prosząc, by kazał kamieniarzowi we wsi wykuć