— Wszak jest na to rozkaz.
— I ty go sam chcesz zabić? spytał tonąc w jakichś myślach.
— Ja sam.
Staruszkowi zasychało w gardle, z trudnością przełknął ślinę:
— Słuchaj mnie pan — rzekł stłumionym, ochrypłym głosem. — Pozwól, niech ja go zabiję. — Tyś młody, ciebie szkoda, ty się nie możesz narażać. Mnie już wszystko jedno, mnie się nie wiele należy.
Młody spojrzał niedowierzająco na wątłą postać staruszka i rzekł:
— Nie obliczasz się pan ze siłami.
— Znajdę, znajdę siłę — szeptał starzec.
— W takim razie we dwóch działać będziemy. Mam plan; jutro zaraz trzeba się wziąść do wykonania, kiedy najmniéj się spodziewa. Czekaj mnie pan rano w ogrodzie Saskim o godzinie 9téj. Tam się ułożymy. To rzekłszy, zabierał się do wyjścia.
— Czekaj pan, wyjrzę pierwéj, czy kto nie śledzi wyjścia.
Wyszedł przed furtkę, popatrzył uważnie w jednę i w drugą stronę — na ulicy było pusto, głucho. Tylko jakaś kobieta zbliżała się w kierunku ku drzwiom, pod któremi stał. Wszedł do sieni, by się z nią nie spotkać.
— Nie ma nikogo, możesz pan wyjść bezpiecznie — rzekł wracając do izby.
— Cicho, ktoś idzie po schódkach, słychać skrzypienie. —
— To stolarka z przeciwka.
— To ta biedna? — Mąż jéj zginął przy pierwszém starciu.
Starcowi zaciężyła ta wiadomość na sercu, chciał ją zagłuszyć, zagadać.
Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.