znał swoją izdebkę, tylko zauważył, że wygląda schludniéj niż przedtem. Zwrócił oczy na stolik, zobaczył lekarstwa, rozkrajaną cytrynę, resztki jedzenia i ślady starannéj ręki. Usiłował zebrać zmysły i przypomnieć sobie, co się z nim stało, ale nie mógł. Wtem weszła stolarka, niosąc dymiącą się poléwkę dla niego. Staruszek wpatrzył się w nią dziwnie, głupkowato.
— Więc to ty? ty tak dbasz o mnie?
— Któżby dbał, pan tu nie masz nikogo.
— Ależ ty kobieto powinnaś mnie niecierpieć, ja nie miałem nad tobą litości.
Stolarka była w kłopocie, co na to powiedzieć; ona czuła, że to co robiła było dobrém, tak jéj kazało serce i religja, ale powiedzieć tego nie umiała. Zamiast odpowiedzi podała mu lekarstwo.
— Kto to przepisał?
— Doktór.
— Czy ja dawno tak leżę?
— Od dwóch tygodni.
Staruszek zrobił wielkie oczy.
— Od dwóch tygodni? I ty wciąż opiekowałaś się mną?
Ta dobroć i troskliwość kobiety, która miała wszelkie prawo nienawidzić go i nieznać, zadziwiła go i zastanowiła. Długo skurczony, jak skaleczony robak leżał na łóżku — wzrok sztywny utkwił przed siebie w podłogę i silił się zrozumieć, co tę kobietę skłoniło, że się nim zajmowała — duch jego pracował nad odgadnięciem tajemnicy przebaczenia. Wśród tego namysłu wyraz jego twarzy łagodniał, oczy rozjaśniały się błogą pogodą, i nigdy niewidziany uśmiech szczęścia rozsiadł się na jego ustach.
— Zacna z ciebie kobieta — rzekł i wziąwszy jéj
Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.