— Wiem, imieniny opiekuna. —
— I wesele jego córki.
Jan zdrętwiał, zbezwładniał z przerażenia — słowa siostry jak piorun uderzyły w jego nadzieje i strzaskały je.
Machinalnie jak lunatyk wyszedł do wołającego i siadł na wózek. Gdy konie ruszyły, on jakby przebudzony chwycił za rękę towarzysza i rzekł zmienionym głosem:
— Wróćmy!
— Czemu?
— Tam wesele.
Syberyjczyk pokiwał smutnie głową:
— Więc i tobie przeznaczenie taką niespodziankę przygotowało. Podaj mi rękę mój przyjacielu — lata nas różnią, nieszczęście nas łączy. Pojedziemy tam, spojrzysz w twarz twemu losowi — to cię zahartuje. Wiesz dobrze, że nie dla gołębich gruchań jechaliśmy w te strony, dla wielkich celów trzeba wiele ponieść na ofiarę, ponieś ty boleść twoją, ucisz namiętne drgania serca i chodź naprzód — jedźmy.
Wjechali w dziedziniec — uprzedźmy ich w sali.
Mnóstwo było gości z okolicy, weselne gody odbywały się cicho, poważnie — ale wystawnie. Wśród gości nie trudno odszukać pannę młodą: poznać ją po tym blasku, jakim promienieje w dzień wesela twarz oblubienicy, poznać po wianku mirtowym i długiéj gazowéj zasłonie. Siedzi niedaleko okna, zapatrzona w ziemię, płonie słuchając pierwszych słów męża, i skubie kwiaty oleandrów nie rumieńsze od niéj.
Nagle łoskot się zrobił u drzwi, jakiś czarny, duży pies przewrócił lokaja z tacą, wpadł między przestraszone panie i czegoś szukał. Znalazł pod oleandrem i rzucił się ku pannie młodéj skomląc z radości i szalejąc prawie.
Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.