Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.

rękę poniósł ją do ust, by pocałować. Zażenowana kobiecina chciała cofnąć rękę, ale nie śmiała.
On ucałował z czcią tę pracowitą rękę, potém położywszy ją na swéj pomarszczonéj twarzy rzekł do stolarki:
— Patrz — czujesz? To łzy. Ja już dwadzieścia kilka lat nie płakałem; wszystko zostawało tu w piersiach — i piekło mnie i paliło mnie. O! dziś mi dobrze. —
I rzeczywiście od tego dnia było mu lepiéj i fizycznie, choroba się przesiliła i zdrowie widocznie z każdym dniem się polepszało. Po kilku dniach mógł już wstać i o lasce przechadzać się po izbie. Tego dnia powlókł się zaraz naprzeciwko do stolarki — przesiedział tam wieczór cały kołysząc małą sierotkę i rozmawiając z jéj matką. Jakoś mu tam dziwnie dobrze było; od ciepła chrześciańskiéj miłości, jakie wiało z życia i słów téj prostéj kobieciny, zamrożone serce staruszka odtajało, ożyło — jakby druga wiosna rozkwitała w jego duszy. Kiedy odchodził od niéj, pocałował ją w czoło i rzekł:
— Pozwól, że ja tu częściéj do was zajrzę pogawędzić, rozweselić się. Będę wam ojcem i przyjacielem, bo ja nie mam nikogo — rozumiesz, nikogo na świecie.
Kiedy wrócił do siebie, był rozpromieniony, szczęśliwy.
— Są dobrzy ludzie — szepnął — dzięki Ci Boże za ten jasny promyk, co padł na moje siwe włosy.
Złożył ręce i chciał uklęknąć do modlitwy. Wtem usłyszał hałas i ruch pospieszny na schodach. Drzwi się otwarły i wpadł do izby nieznajomy, a z nim drugi jakiś człowiek.
— Jesteśmy ścigani, ukryj nas — rzekł zadyszany nieznajomy. Szybko podniósł znajomą sobie deskę z po-