— Więc dla mnieś się ustroiła tak? Dobrze. Ten strój więc do mnie należy.
To rzekłszy, zrucił z jéj głowy gierlandę hyacentów i rzucił ją pod nogi, chwycił za perły, rozerwał, perły jak łzy potoczyły się po jéj piersiach, za gors, na ziemię i dzwoniły po posadzce.
Ona nie rzekła ani słowa, uśmiech czuły, anielski nie zeszedł z jéj twarzy, tylko spojrzeniem palących, czarnych oczów przygniatała tę burzę wściekłości jak muzyk rozszalałe klawisze. Nie mógł znieść tego spojrzenia i spuścił oczy.
— Czy już się zadowolniłeś? — spytała go po chwili łagodnie. — Teraz chodź i przeproś.
I wysunęła naprzód dwoje białych rąk, na których błyskały bransolety. Temi słowami pokonała go do reszty, przygniotła wzdęte bałwany jego gniewu, rzucił się przed nią na kolana i ustami jak pijawka uczepił się jéj rąk.
— Dziecko z ciebie Edwardzie — rzekła z dobrocią kładąc jego rozpaloną głowę na swoich kolanach i topiąc ją między różowe atłasy.
— Irreoltemo! — szeptał mężczyzna — zapomnij o tém co było.
— Nie mówmy o niéj.
— O, ja wiem, że ja jestem zły, bardzo zły dla ciebie nieraz. Ale to dla tego, że cię kocham. Ty nie pojmujesz jak szalona zazdrość męczy mnie o ciebie, jak pali ona mnie i gna niby Erynya. — Pochwyciłem kilka spojrzeń waszych i zbudowałem na nich cały gmach domysłów, które mnie gniotą. O! niech Bóg broni, żeby ten gmach miał zwalić się na was, ludzie nie doszukaliby się trupów waszych wśród tych gruzów. Ty go nie kochasz, prawda?
— Kogo? —
Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.