Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.

— Twoje usta takie zimne Irreoltemo; aż dreszcz mnie przeszedł na wskróś.
Uśmiechnęła się uśmiechem dziwnym, przymusowym.
— To właśnie dobrze, lodu ci potrzeba na twoje gorączki.
— A tobie mojego ognia, mój marmurowy posągu, moja Galateo.
— Pigmalionie — rzekła słaniając się w jego objęcia i czepiając się rękami jego szyi — Pigmalionie! niedobry Pigmalionie.
W téj chwili sanki zadzwoniły przed pałacem. Pigmalion zerwał się i spojrzał bystro w oczy kobiety.
— Ha! na ten odgłos tyś drgnęła, słyszałem jak ci serce zabiło silniéj i z pośpiechem, tyś się domyśliła, że to on!
Chwycił się za włosy, zatargał niemi i zawołał podniesionym głosem z rozpaczą:
— Boże! kto mnie przekona, że ta kobieta mnie nie zwodzi?
Sołdat stał cały ten czas za oknem i był świadkiem sceny, z któréj nie wiele rozumiał. Gdy sanki stanęły przed pałacem, usunął się zpod okna i poszedł ku drzwiom, w których ukazało się światło. Jakiś młody, wysoki mężczyzna w wojskowym mundurze wyskoczył ze sanek, zrzucił z ramion futro na ręce służącego i zniknął w sieni.
— Weźcie tłumoczek i chodźcie za mną — rzekł służący do żołnierza, którego wziął za sługę pułkownika.
Żołnierz odurzony tém wszystkiem, co się w koło niego działo, wziął machinalnie kuferek ze sanek i poniósł go do przedpokoju. Postawił na ziemi, obejrzał się w około, jakby się chciał orjentować, potém zbliżył się do służącego i spytał: