Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

niejakiego skrupułu, ten przesąd miała i matka nasza. Ty pamiętasz ją Konradzie?
— Jak przez mgłę. Wcześnie oddany do szkoły wojskowéj, tak mało byłem z wami razem. Musiano mnie nie lubieć w domu, kiedy mnie tak wcześnie z niego wydalono.
— Temu przesąd był winien.
— Dziwna rzecz, jestem ofiarą tego, w co najmniéj wierzę, czemu najmniéj się poddaję. — I jakiż przesąd pozbawił mnie miłości matki? —
— W dniu, w którym się urodziłeś, największe nieszczęścia dotknęły naszą rodzinę. Ztąd poczęto uważać cię jak złego ducha naszego domu.
Pułkownik skrzywił usta ironicznym uśmiechem.
W téj chwili drzwi od salonu skrzypnęły, zielona kotara się podniosła, i weszła do pokoju Irreoltema. Nie miała już pereł, ani gierlandy, kilka tylko kwiatków pozaczepiało się o jéj loki, jakby je spinały. Pułkownik wstał na jéj powitanie — brat jego śledził badawczo ich spojrzenia. Nic nie wyśledził. Irreoltema miała oczy spuszczone w ziemię, czarne, płonące oczy nakryte białemi powiekami i ciemną, długą rzęsą. Usiedli do stołu. Gospodarz domu wziął opłatek w rękę i złamał się nim z żoną, potém z bratem.
— Życzę wam szczęścia — rzekł posępnie — a wy mnie co? —
— Ja spokoju — rzekła Irreoltema i do życzenia dodała głębokie, czułe spojrzenie.
Podziękował jéj uściśnieniem ręki.
Irreoltema podała opłatek Konradowi. Pod nakryciem białego opłatka dotknęła jego palca i lekko go ścisnęła. Pułkownikowi krew wystąpiła na twarz, zmięszał się, opłatek upuścił z ręki. — Brat dojrzał to wzruszenie jego, spojrzał na żonę, ale na jéj twarzy