Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.

Resztę słów zamroziło mu w gardle spojrzenie Irreoltemy, spojrzenie to miało w sobie coś tak strasznego, że sługę zimny dreszcz przeszedł — spojrzenie było kłójące jak sztylet, a groźne jak gradowa chmura.
Postawiła szklankę na stole, odwróciła się pogardliwie i rzekła:
— Idź, poproś pana.
Służący wyszedł. W sieni spotkał pana, który go zatrzymał i stłumionym do niego odezwał się głosem:
— Weź ten list; przy końcu wieczerzy wejdziesz z nim i oddasz mi go — posłaniec z poczty go przywiózł — rozumiesz?
Antoni kiwnął głową i znacząco spojrzał na pana.
— Żadnych domysłów, ja tego nie lubię.
Rozeszli się. Edward poszedł do sali jadalnéj — Antoni do pokoiku, w którym zostawił starego żołnierza.
Żołnierz siedział nieruchomy z głową podpartą na obu dłoniach, szklannemi oczyma zapatrzony w płomień świecy. Na twarzy jego było znękanie, przygnębienie, obumarły spokój, w którym nie ma znaku nadziei.
Służący z cicha uchylił drzwi, czas jakiś w milczeniu przypatrywał się z głębokiém współczuciem kalece, potém zbliżył się ku niemu i całując go w rękę, rzekł ze łzami:
— Boże, czy ja się mogłem spodziewać, że was jeszcze kiedy moje oczy oglądać będą.
Żołnierz westchnął ciężko.
— A ja znowu spodziewałem się oglądać ich i nic — nic nie zastałem po nich, żadnego śladu. O! to okropnie. Ostatek sił dobywałem, by się dowlec do nich, przed każdym kościołem, przed każdą figurą, przed każdym krzyżem przy drodze prosiłem Boga, by mi ich oglądać pozwolił zdrowych i przy życiu; radowałem się na tę chwilę, gdy jako żebrak wejdę w mój dom