Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie odwołuj tych słów — rzekł Maurycy biorąc ją za rękę — są obrzydliwe, jak zgniły owoc, ale w nich chowa się nasienie naszéj przyszłości. Kąsając wędzidło konieczności, będę czekać, karmiąc się temi słowami.
— Przedewszystkiem potrzeba, abyś jak najrzadziéj tu bywał, abyśmy już nigdy więcéj nie zostali ze sobą, jak teraz. Stanowczo nie, — rozumiesz?
— Będę ci posłuszny. Ale te chwile jeszcze do mnie należą.
— Czy nie widziałeś śladów nóg jego pod oknami sali? Patrz! on tu był wczoraj — albo on, albo ktoś przez niego nasłany. Potrzeba nam mieć się na ostrożności. Dziś wieczór będziesz chory i nie wyjdziesz do sali — rozumiesz. Musimy odsunąć wszelkie podejrzenie.
— O! nie uwierzysz, jak mi to będzie trudno być tak blisko ciebie i nie widzieć cię.
— Zobaczysz mnie w dzień znowu — rzekła, podając mu dłoń z wdzięcznym uśmiechem.
Tego wieczora pułkownik rzeczywiście został w swoim pokoju. Irreoltema również nie wychodziła ze swego. W sali jadalnéj więc było pusto — od czasu do czasu tylko Antoni się zjawiał, dobywając z kredensu talerzy. Stary służący miał skłonność do monologów, taka gawęda ze sobą samym zastępowała mu poniekąd towarzystwo ludzkie.
— On osobno, ona osobno — mruczał stawiając szklanki na tacy — ztąd tylko mitręga większa. Człowiek się przecie rozerwać nie może. Czy się gniewają, czy co? może pani zła za stłuczone saskie filiżanki — ona się w nich kochała, a tu pułkow... a to co?
Urwał rozmowę i spojrzał w okno.
— Wszelki duch. —