Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

Konstancya wsparła głowę na ręce i mówiła z gorzkim uśmiechem:
— Czemu nie? Jeżeli być zależną od mężczyzny — to lepiéj przecie od pana niż niewolnika? Jeżeli powierzyć przyszłość i siebie — to takiemu, na którego pomoc i siłę liczyć można. Ale iść do ołtarza i wiedzieć, że ten, który nam ślubuje opiekę, jest bezsilny, że nas nie może zasłonić przed obelgą lada żołdaka moskiewskiego, zostać żoną niewolnika — to okropnie!
Ostatnie słowa mówiła żywo, namiętnie — gorączkowy rumieniec zfarbował jéj bladą twarz.
— Pani jesteś bez litości dla zwyciężonych.
— Dla zwyciężonych? — Ja walki nie widzę. — Jedyną walką waszą słowa, poeci jęczą jak dziady, że źle — a w chwili czynu schwycą naród za poły i zawołają z trwogą: nie czas. Zamiast téj trzody poetów, wolałabym jednego człowieka dzielnego.
— Dziwnie brzmią takie słowa w ustach kobiety. —
— Bo też i życie moje nie poszło zwykłą drogą kobiety.
W ósmym roku życia musiałam już uciekać z ojcem z kraju — los nas rzucał jak wiatr śmieci: w Berlinie jako kwiaciarka, w Strasburgu jako szwaczka, w Paryżu jako wyrobnica przy mularzach pracowałam na siebie i na ojca. O! patrz pan, te ręce pamiętają dobrze przeszłość moją; te chwile, w których rozpacz i trwoga mnie brały, zkąd wziąść na zapłacenie komornego, na opał, na życie. Wśród ludzi obcych takie chwile, takie troski — to piekło.
A ojciec? — przecież on...
— Ojciec w rok po wyjeździe z kraju dostał obłąkania. Wyrzuty, że porzucił wspólników spisku i uciekł, dręczyły go, truły, a w końcu pomieszały mu zmysły. Nie chciałam go oddać do szpitala — byłam sama jego dozorcą — nieraz w gwałtownych napadach szaleństwa