Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/214

Ta strona została uwierzytelniona.

i pokrzywione rysy zostały po nich, jak blizny po starych ranach.
— I czy z tém jesteś szczęśliwy, żeś odrzucił i podeptał to, w co inni wierzą?
— Czym szczęśliwy? Gdybym nim był, czyż rzucałbym się w takie szaleństwo, do jakiego mnie teraz wiedzie rozpacz i zwątpienie?
— Więc zejdź z téj drogi, na któréj nie znalazłeś spokoju.
— Dziecko z ciebie doktorze. Czyż można wiarę odtworzyć sobie, wmówić w siebie, pożyczyć, kupić? Nie. Młodość i nieświadomość podają nam do ust pełną czarę tego nektaru, co się wiarą nazywa, kto ją wychyli do dna, uczuje na spodzie mętną gorycz doświadczenia i pusty czerep w dłoni. Drugi raz cud się nie powtórzy.
— Jestem starszym od ciebie pułkowniku, a nie widziałem dna téj czary.
— Bo cedzisz z niéj napój po kropelce. Wiara jak każda namiętność łechce nerwy dotąd, póki nie zadowolnimy jéj zupełnie — wtedy następuje przesyt.
— Na Boga, co mówisz pułkowniku: wiara u ciebie namiętnością?
— Namiętnością, uczuciem, nazwij to jak chcesz, mniejsza o nazwę, dość, że rzecz prawdziwa.
Doktor spojrzał na mówiącego i pokiwał smutnie głową.
— Chorym jesteś pułkowniku?
— Źleś powiedział, jestem trupem zabalsamowanym, który ma wszystko, co na zewnątrz znamionuje człowieka, ale wewnątrz nie ma nic — nic.
— Więc to nic, tę ruinę człowieka chcesz oddać na ołtarz ojczyzny?
Taką ofiarę odrzucić musimy.
— Będę ślepym wykonawcą waszych rozkazów,