Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/224

Ta strona została uwierzytelniona.

— Stój — krzyknął doktór na doróżkarza; potém wyskoczył i podał rękę wysiadającéj kobiecie.
Uliczka, na którą zajechali, była pusta prawie; po jednéj stronie ciągnął się mur długi, przy końcu którego mała furtka była. Przed tą właśnie furtką zatrzymał się powóz, panienka zadzwoniła: nie długo czekali, jakaś stara służąca wnet otworzyła furtką — panna podziękowała doktorowi za opiekę serdeczném uściśnieniem ręki, skinęła głową jego towarzyszowi i zniknęła w ogrodzie.
— A to romantyczna awantura — odezwał się pułkownik, który dotąd jako niemy świadek się zachowywał. — Ratujemy jakąś piękną nieznajomą, odwozimy w odległe ustronie, w jakieś zaklęte a przynajmniéj zamknięte ogrody — ona znika — wszystko jak w średniowiecznych romansach. Pfe, wstyd mnie za ciebie doktorze. Trzeba było choć trochę pamiętać, że jesteśmy w Warszawie i spytać choć o jéj nazwisko.
— A to po co?
— No, bo przecież spodziewam się, że pójdziesz jutro spytać się o jéj zdrowie; ciekawym więc jak będziesz się pytał o nią; przeczucie może być wcale błędnym przewodnikiem, a pytać się; — czy tu mieszka piękna nieznajoma, którą wczoraj ocaliłem — to znowu nie uchodzi.
— Ja tam wcale nie pójdę.
— Tak? Ta rybia piękność widocznie nie przypadła ci do gustu. Podzielam całkiem twoje zdanie i ja nie lubię takich osyanicznych piękności o bladych twarzyczkach, błękitnych oczach, i cichéj i pogodnéj duszy. Kobieta, któréj wzrok mnie nie pali, dotknięcie nie sprawia febrycznych dreszczów i bezsennych nocy, nie jest u mnie pięknością.
Doktor skrzywił się nieznacznie na te słowa.
— Nie zrozumiemy się nigdy, pułkowniku. Nie