Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.

wiek doznaje silnych wrażeń zachwytu i przestrachu, druga jak pogodny wieczór nad cichą wodą pod pachnącemi lipami ozłoconemi słońcem, w którym człowiek siada w progu chaty, słucha dzwonka co dzwoni na Anioł-Pański i mówi: jak mi dobrze. — Doktor zasłonił portret i odszedł do stolika — ku lampie. Potrzebował światła, by niém żywić te jasne, ciepłe promienie, co teraz rozjaśniały jego duszę; piękna blondynka wciąż stała mu na oczach a w miarę jak się w nią wpatrywał twarz jéj ożywiała się, karminowe wązkie usteczka rozchylały się do uśmiechu i wprawiały w ruch dwa dołeczki wdzięków. Wreszcie refleksja rozpędziła to jasne widziadło.
— Na co się to zda — pomyślał sobie — marzyć o dziewczęciu, które o mnie już pewnie zapomniało. Jak ona była milcząca ciągle, na jéj twarzy znać było wyraźnie chęć pożegnania nas jak najprędzéj — jak skwapliwie wybiegła z powozu i —
Tu uwagi doktora zatrzymały się. Przypomniał sobie, że odchodząc z takim pośpiechem, nie zapomniała podać mu ręki na pożegnanie, że ta rączka lubo nieśmiało go dotknęła, jednak serdeczném uściśnieniem podziękowała mu za opiekę. Ten uścisk nawrócił znowu myśli jego do nieznajoméj blondynki i w marzeniach o niéj doktor usnął.
Na drugi dzień wstał wcześniéj niż zwykle, ubrał się z pośpiechem i wyszedł na ulicę. Ranek był pogodny i świeży — dymy z kominów prościuteńkim słupem podnosiły się w niebo zabarwione na różowo wschodzącém słońcem. Nie była to jeszcze godzina wizyt u pacjentów, doktor więc postanowił przejść się trochę ku rogatkom Mokotowskim. Potém jednak zdawało mu się to za daleko i skręcił w ulicę Chmielną. Minął Szpitalną, Marszałkowską i nie zatrzymując się