Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.

gło od niego jak sen złudny, by mógł kiedy wejść do tego nieba na ziemi. — Z rozpromienioną twarzą wstał od modlitwy i wyszedł z kościoła. Naraz dziwny widok uderzył jego oczy. Całą szerokość ulicy wypełniał tłum ludu, wśród którego jęki i lamenty kobiece głośno się odzywały. Doktór stojąc na podwyższeniu, mógł dokładnie przypatrzeć się wszystkiemu i nie długo potrzebował szukać przyczyny narzekań. Otoczeni żołnierzami i bagnetami szli środkiem ulicy rekruci. Twarze ich wynędzniałe i smutne, głowy ogolone na dół zwiesili, ubranie na nich dziwaczne z resztek domowéj odzieży i z żołnierskich starych czapek i szyneli, w chodzie ich znać było unużenie wielkie. Na przodzie szedł jakiś mieszczanin w długiéj kapocie, w kobiecych trzewikach i okrągłéj żołnierskiéj czapce. Ubiór tak dziwaczny mógłby rozśmieszyć każdego, gdyby nie ten błędny wyraz oczów, z których płynące łzy dziwne floresy popisały na brudnéj twarzy. Ten płaczący człowiek trzymał na ramieniu skrzypce i grał. Drugi obok niego w połatanéj sukmanie z gołą głową, od któréj odstawały duże uszy, uderzał co chwila w bęben zawieszony na sznurze. Bęben ciężył mu widać, bo aż się zgarbił i idąc ciągle się potykał. — Okropną była ta mieszanina pstrokatych twarzy, muzyki, łez i smutku. — Byli to rekruci, których z prowincyi przygnano do Warszawy — rozkazano im śmiać się, weselić i grać, bo nazajutrz miało stać w dziennikach urzędowych, że przyprowadzono do Warszawy nowy transport rekrutów, który z ochoczą muzyką przeciągał przez ulice okazując radość i zadowolnienie, że im się nadarza sposobność służenia najjaśniejszemu carowi. O lamentach i rozpaczy dzienniki zamilczą, a żołnierze tłumili je częstemi uderzeniami kolby. — Był to widok rozdzierający serce. — Doktorowi patrzącemu