Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja was zmuszę, przysięgam Bogu że zmuszę — mówił tłukąc gwałtownie pięścią o ramy okna. — Panno Konstancyjo, wy mnie nie drażnijcie — wy nie znacie jaki pies ze mnie, gdy się rozjuszę. Idę teraz do wuja — pamiętajcie — com powiedział.
To mówiąc wstał i szukał oczami burmistrza. W téj chwili we drzwiach stanął żandarm w niebieskim mundurze, z rewolwerem przy pasie, wyprostowany jak pion. Chciał mówić z kapitanem. Kryłow postąpił ku niemu.
— A szto? —
Żandarm coś szepnął mu pocichu, Kryłow uśmiechnął się dziko, pożądliwie, wziął czapkę i wyszedł z żandarmem.
Konstancyja pochwyciła ten uśmiech i niepokój ją ogarnął — coś złego się stanie, gdy Kryłow się uśmiechał. Siedziała więc przy oknie i oczekiwała co będzie. Księżyc jasno oświecał pustą ulicę. Niezadługo coś zatętniało. Dwaj kozacy schyleni z stérczącemi pikami wysunęli się z za kościoła na małych, nędznych konikach — za nimi bryczka, na któréj siedziało kilku łudzi. Gdy przejeżdżali koło okien burmistrza, patrząca poznała w nich żandarmów. — Na ostatku jechał jeszcze ktoś — zapewne Kryłow.
Za domem burmistrza szeroka ulica rozdzielała się na dwie drogi, jedna prowadziła na lewo ku najbliższéj stacyi kolei żelaznéj — druga na prawo ciągnęła się między lasami. Konstancyja przestała oddychać, czekała z drżeniem, w którą stronę się obrócą. Skręcili na prawo. Zerwała się gwałtownie, przeszła salę pomięszana, blada, mijając Augusta, szepnęła mu: chodź pan za mną — i wyszła. — Po chwili August wyszedł także do sieni — rzuciła się ku niemu:
— Na Boga panie Auguście idź, ratuj ich, przestrzeż ich!