Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/257

Ta strona została uwierzytelniona.

jasna miała z grubych warkoczy przetkanych czarną aksamitką rodzaj wieńca nad czołem; drugiéj ciemne włosy rzedniejące już środkiem głowy, okrywał czarny tiulowy czepeczek. Była to Helenka i jéj matka. Pierwszéj twarzyczka obok zwykłéj bladości miała wyraz głębokiego smutku; powieki miała zmęczone jakby płaczem lub bezsennością, i dość mizernie wyglądała. Obie kobiety pracowały z zajęciem i nie pragnęły wcale przerywać milczenia; było coś między niemi, co zamykało usta i rwało rozmowę. — Naraz Helenka przerwała robotę, opuściła rączki na dół i pilnie czegoś nasłuchiwała. Brzękła furtka w ogrodzie.
— Zapewne doktór wyszedł — rzekła żywo.
— Zapewne, odrzekła matka obojętnie, poważnie.
Za chwilę zaskrzypiały schodki prowadzące z ogrodu na ganek i stara służąca weszła na górę. Zaledwie otworzyła drzwi do pokoju, Helenka zwróciła się do niéj żywo i spytała:
— I cóż doktór powiedział?
Matka spojrzała na córkę wzrokiem napominającym i nieco surowym; Helenka jednak nie uważała tego, zapatrzona na służącą i niespokojnie wyczekując jéj odpowiedzi.
— Powiedział, że gorączka jeszcze kilka dni potrwa, ale już niebezpieczeństwa nie ma.
— A czyś go się nie pytała — odezwała się matka — czy chorego można już kazać odwieść do jego mieszkania.
— Zabronił stanowczo.
Matka zmarszczyła brwi, córka zwróciła na nią spojrzenie pokorne, błagalne.
— Mamo — odezwała się — czy tak bardzo żałujesz, żeś dała pod swoim dachem schronienie temu nieszczęśliwemu?