Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/260

Ta strona została uwierzytelniona.

— Byłam przed chwilą panienko — śpi.
— Czy to prawda, co doktór mówił, że nie ma niebezpieczeństwa? — Powiedz Marto czy mnie tylko nie zwodzisz?
— Nie — ma się znacznie lepiéj od owéj nocy, w któréj go panienka widziałaś rzucającego się w gorączce i rozrywającego bandaże na piersiach.
— O, to była noc okropna. Com ja wtedy cierpiała moja Marto.
— I mnie go żal było, bo to zdaje się dobry człowiek. Nie wiem co nasza pani ma przeciw niemu.
— Zarzucają mu wiele rzeczy, a najgorzéj potępił się tém, że go spotkano pod naszym domem śledzącego schadzkę spiskowych. — Wszystko mówi przeciw niemu, prócz mego serca. — Chodźmy Marto pod okno zobaczę jak się ma — to mnie uspokoi.
Wyszły na ogród — Helenka odsunęła gałązki krzaków otaczających ścieszkę i podeszła pod okno. — Marta stanęła za nią.
W pokoiku, w którym paliła się przyćmiona nieco lampa — leżał chory; na twarzy miał silne, gorączkowe rumieńce, oddychał szybko i głośno, robiąc przytém piersiami, od czasu do czasu jakieś bezładne, urywane słowa wyrzucał z siebie. Wśród tych słów Helenka, stojąca za oknem z zapartym oddechem, usłyszała swoje imię.
— To imię — rzekła pocichu Marta — często wymawia.
Helenka zapłoniła się, udała, że nie słyszy słów staréj sługi i nie odpowiadając na nie, odeszła od okna.
— Już iść muszę, żeby mama nie spostrzegła mojéj nieobecności; ale ty Marto czuwaj przy nim. Czy doktór zapisał nowe lekarstwo?
— Kazał powtórzyć tę maść.