Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

Uroczyście brzmiała wśród ciszy nocnéj taka krótka modlitwa — męzki głos żołnierza drżał wzruszeniem głębokiem. Czas jakiś trwało milczenie — potém oficer odezwał się do Augusta:
— Pan jednak nie możesz tu dłużéj bawić, cokolwiek się tutaj stanie, pan udziału w tém mieć nie możesz. Wracaj do miasta, by twoja nieobecność nie podała cię w podejrzenie.
— A gdybym was prosił: pozwólcie mi zostać z wami. Tu wśród was czuję zapach wolności.
— Nie, to być nie może; pan musisz wracać. Ci, których tutaj widzisz, gwałtowną koniecznością tylko zmuszeni są kryć się. Dla czegóż masz bez powodu powiększać ten zastęp, być ciężarem — ani ciebie ścigają, ani ci grozi kara śmierci jak nam. Zasoby nasze niepewne, kryjówka niebezpieczna, im nas więcéj, tém gorzéj się ukryć. Wracaj więc pan — tam w mieście będziesz mógł więcéj dla nas zrobić. Miałeś tego przykład dzisiaj. Niedługo na polu walki staniemy razem — a teraz idź pan — pozdrów Konstancyją.
August posłuszny rozkazowi, oddalił się — oficer z towarzyszami poszli ku pracującym. Szli powoli, omackiem, bo po zajściu księżyca zrobiło się ciemno. Za chwilę złączyli się z towarzyszami, którzy właśnie kończyli pracę. Most był podcięty i podpiłowany w ten sposób, że lada ciężar mógł go załamać. Most szedł ponad głębokim parowem gliniastym, spodem którego sączyła się woda czerwonawéj barwy, jakby zafarbowana krwią, pochodziło to zapewne z części mineralnych, któremi przesiąkała. Strumyczek ten przeciekał z łąki, wierzchem niepozorny i mały, spodem nurtował i podgryzał gliniasty grunt, tak, że jednego dnia mieszkańcy wsi ze zdumieniem ujrzeli szeroką rozpadlinę, wąwóz prawie tam, gdzie było orne pole. Rozpadlina ta potém rozszerzając się, przekroiła i drogę — postawiono więc