most nad nią. Most był dość prowizorycznie zbudowany, późniéj miano dać silniejsze podmurowanie, bo strumyczek, szczególniéj w czasach wylewu, coraz bardziéj rozpierał i rozrywał boki, coraz głębiéj wrzynał się.
— I cóż? spytał oficer.
— Skończono — rzekł człowiek w fartuchu. Trzymał siekierę w ręku i patrzał ponuro w przepaścisty parów. Będzie się miał zpyszna kozuń, jak tam zajedzie z koniem.
— Marcinie i wy idźcie do domu. Wy tutejszy, poznać was mogą.
— To panów mało zostanie — a jabym się przydał tu pewnie — rzekł, podnosząc do góry muszkularne dłonie.
— Tak, ale tu idzie o was, gdyby was poznali.
— Nie poznają, noc ciemna, zresztą będę w tyle, od przypadku.
Cofnął się w głąb, reszta ułożyła się koło mostu za krzakami, sitowiem. Nie mieli innego uzbrojenia prócz kijów i siekier — dwóch tylko miało rewolwery.
— Cyt! coś słychać, rzekł jeden. —
Zrobiło się milczenie — rzeczywiście od dworu dał się słyszeć powolny turkot kół.
— Siedzieć spokojnie — rzekł oficer — gdy kozacy się zwalą z mostu — to będzie hasło dla nas.
Turkot zbliżał się coraz bardziéj — oficer z dwoma towarzyszami byli najbliżsi z téj strony, zkąd szedł konwoj — wytężył wzrok w ciemność — z początku nic nie wiedział, potém rozeznawał już majaczące postacie. Kozacy jechali przodem — daléj żandarmy z więźniami — w końcu Kryłow.
— Kozaki — krzyknął kapitan.
Brodacze skręcili się na małych koniach i podbiegli do kapitana.
— Jechać za mną.
Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.