Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/301

Ta strona została uwierzytelniona.

Wreszcie usłyszał pochód żołnierzy po bruku, natężył uwagę, pochylił się naprzód, całą duszę pomieścił w oczach i czekał. Przez pas światła, który latarnia rzucała na ulicę przejechał najprzód pułkownik żandarmeryi z komisarzem, za nim kilku żandarmów pieszych i konnych.
— Teraz ich prowadzić będą — pomyślał sobie żołnierz, dech zaparł w piersiach, serce prawie bić przestało.
Pierwsza postać jaką zobaczył — był kapitan piechoty, za nim postępowały w milczeniu zbite szeregi żołdactwa wyciągnięte w linją. Wasyl baczne rzucał oko w środek, czy wśród bagnetów nie zobaczy gromadki więźniów. I tu ich nie było. Przeszła piechota — za nią zatentniły po bruku kopyta końskie. Kozacy z najeżonemi dzidami przejeżdżali stępo. Już przejechali i zniknęli w ciemnéj ulicy. Wasyl jeszcze czekał — stała się cisza wielka. Wasyl uszom nie wierzył — wyszedł z za domu, spojrzał w około — na ulicy było pusto, ciemno — nikogo.
Jakaś szybka cicho otwierana zabrzęczała w domku, przy którym stał żołnierz — jakieś dwie głowy wyjrzały nią trwożliwie i szepnęły cicho:
— Chwała Bogu, nie znaleźli nikogo.
— Jakto nikogo? odezwał się sam do siebie osłupiały i nieprzytomny kaleka.
Nie wiedział, czy się ma smucić, czy cieszyć z tego.
— Nikogo? więc gdzież oni?
Podstąpił naprzód, wsunął się przez otwartą furtkę do ogrodu, wszedł na schodki, do pustych pokoi, w których żołnierze wszystko zprzewracali, przetrząsnęli; żołnierz patrzał na to wszystko ogłupiałym wzrokiem, z otwartemi ustami.