Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

wniéj tak trapiły, zmalały teraz niesłychanie w jego oczach, dziwiło go, jak mógł być zazdrosnym o człowieka, co na chwilę zjawił się i przepadł na zawsze i nigdy mu w drogę nie wejdzie: jak mógł pomieszanie żony brać za symptom jakiegoś innego uczucia. Chciał jak najprędzéj przebłagać ją, przeprosić — szczęście domowe uśmiechało się do niego z daleka, serce biło mu z radości gdy wjeżdżał już do wsi swojéj. Nie kazał zajeżdżać przed ganek, wysiadł przy bramie i poszedł piechotą ku dworowi, chcąc niespodziewaném zjawieniem się zrobić niespodziankę żonie. Z uśmiechem na ustach otworzył drwi — i stanął osłupiały — zobaczył Annę i Jana zmieszanych, zapłonionych, otwarte okno, w pokoju nieład. Krew uderzyła mu do głowy, potém zbladł okropnie, rysy twarzy pogodne, uśmiechnięte przed chwilą, zdziczały. Wnet jednak opamiętał się, gniew i oburzenie spętał ironiją.
— A! przepraszam, jestem zbyteczny — rzekł szyderczo i wyszedł.
Po jego odejściu nastało znowu straszne milczenie, tragiczne zawikłanie odjęło przytomność ofiarom. Anna blada i drżąca zagryzła boleśnie wargi i ledwo dosłyszanym głosem szepnęła:
— Zostaw mnie pan samą.
Jan jak posłuszny niewolnik oddalił się. Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, rzuciła się bezwładnie na krzesło, załamała ręce nad głową i oczy zdziczałe z przerażenia wbiła w ziemię.
Za drzwiami w pokoju chorego słychać było łoskot — brzęknęły szyby u okna, ktoś tamtędy wychodził. Nagle rozległ się silny głos syberyjczyka:
— Janie! Janie! gdzie ty idziesz?
Równocześnie dało się słyszeć szamotanie i ten sam głos ochrypły, rozstrojony gorączkowém obłąkaniem, odezwał się znowu: