— Jutro znowu imieniny generała. —
— Więc dwa dni zwłoki, cóż to znaczy. —
— Gubernator rozkazał dziś.
— A żona prosi: za dwa dni.
Kapitan się wahał — potém wydał rozkaz i skazanego wprowadzono napowrót do więzienia.
Konstancyja pożegnała kapitana — mówiąc: do widzenia — wieczorem.
Wyszedłszy od niego, nie poszła wprost do domu, ale skręciła od kościoła w lewo w ciasną, pochyłą uliczkę, zabudowaną nizkiemi domkami, otoczonemi sadami. Do jednego z takich domków weszła, jakaś kobiecina wyszła ku niéj dygocząca od trwogi, wprowadziła ją w głąb sieni, otwarła drzwiczki i obydwie zeszły po wyszczerbionych schódkach do piwnicy. Kobieta owa zatrzymała się przy schodach, Konstancyja zaś poszła daléj, stąpając pewnie, choć ciemno było w piwnicy. W jednym kącie oświeconym trochę światłem, padającém przez małe okienko z góry, leżał na słomie jakiś mężczyzna, mający nogę obandanżowaną. To był brat Konstancyi. Podczas napadu na miasteczko, raniony w nogę, upadł za ogrodem tego domu. Szczęściem, że mieszkańcy spostrzegli go pierwéj niż Moskale i w tę bezpieczną wprowadzili kryjówkę. Siostra uwiadomiona o tém, odwiedzała brata tajemnie. — Obok rannego stał jeszcze jakiś człowiek. — Był to ten sam chłop, którego widzieliśmy przed bramą więzienia. Konstancyja zbliżyła się ku niemu i rzekła cicho:
— Cóż?
— Śpi teraz — dziś rano wyjęto mu kulę. Trudno mu jednak będzie uciekać z nami.
— Trzeba go będzie wynieść w chwili zamięszania — ja będę czuwać nad tém. — Szczęśliwie dostałeś się pan do miasta?
Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/64
Ta strona została uwierzytelniona.