Z tém rozeszli się.
Po odejściu Konstancyi Jan jeszcze jakiś czas zabawił przy chorym, czekając aż się przebudzi. Potém rozmawiał z nim trochę, pocieszał go nadzieją prędkiego wyzdrowienia i wolności.
— Wolałbym, żeby mi odjęto nogę — mówił brat Konstancyi — choć o szczudle, byle coprędzéj iść bić, to bezczynne leżenie mnie męczy, trwoży mnie ta myśl, że tu lada chwila wpadną Moskale i dobiją mnie. To byłoby okropnie zginąć w dziurze jak tchórz.
— Jutro w nocy napadamy na miasteczko, kilku zrobi fałszywy alarm od północy, Moskale tam uderzą, a my tymczasem napadniemy na więzienie i uprowadzimy więźniów.
— A mnie tu zostawicie? —
— Siostra czuwa nad tobą — w chwili napadu cztérech ludzi wyniesie cię za miasto, mamy dla ciebie bezpieczne schronienie w lesie.
— Mniejsza o schronienie, choćby paść od kuli, byle nie tu. Ja nie miałem w życiu innego pragnienia, tylko umrzeć, ale umrzeć na polu walki — za Polskę.
— Nam trzeba zwyciężać za nią — inaczéj źle będzie.
— Jak stoi powstanie?
— Niewiem — komunikacyje są poprzerywane wojskami. Słychać, że jakiś znaczniejszy oddział naszych zbliża się w te strony — toby nas poratowało, rozproszonym wróciłaby odwaga.
— Wielu was jest teraz?
— Zaledwie dwódziestu. Czas mi wracać do nich — w mieście już zrobiłem swoje.
Pożegnał chorego i wyszedł na ulicę niepostrzeżony przez nikogo. Minął kościół, koszary i wszedł w ulicę prowadzącą za miasto. Ulica była w téj chwili pusta, tylko jakiś pachołek sądowy siedział przed szynkiem. Ten
Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.