Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/84

Ta strona została uwierzytelniona.

I ten był równie zbiedzony i blady na twarzy — ale nad znękaniem ciała panował spokój — szerokie czoło jego górowało nad boleścią, jak skała nad mętnemi falami i męczeńską pogodą urągało oprawcom, którzy pewnie wściekać się musieli, że kując ręce, ducha okuć nie mogą.
Kiedy więźniów po dokonanéj operacyi odprowadzono na bok, niemiły brzęk kajdanów obudził owego pierwszego więźnia z apatycznéj bezwładności, spojrzał na swego towarzysza.
— Jan — rzekł głosem bezdźwięcznym, jak ten, co przez sen gada.
— Maurycy! —
Obaj wymówili swoje imiona bez uniesienia, bez namiętności — męki jakie przeszli wśród wiru politycznych wypadków, osłabiły ich osobistą nienawiść — cierpienia i łańcuch złączyły rywali. Maurycy wyciągnął rękę do Jana i rzekł osłabionym głosem:
— Przebacz mi.
— Przebaczyłem dawno już.
— Tyś szlachetny. —
— A ty nieszczęśliwy. —
Nie długo potém pognano skazańców ku Wiśle, wpakowano na łódź, która ich miała przewieść na drugą stronę, do stacyi kolei Peterburgskiéj. —
— Ty w katorżne? — spytał Maurycy.
— Tak. —
— I ja. A na długo?
— Na całe życie.
— Ja tylko na dwudziestu lat; ale to wszystko jedno — życie moje nie warto już dwódziestu lat. — Gdzie syberyjczyk?
— Kilka dni temu skonał na moich rękach powróciwszy z komisyi śledczéj, gdzie go bito.