Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

W téj chwili na drugim końcu łodzi powstała jakaś wrzawa, łódź wstrąsnęła się nieco, potém dał się słyszeć plusk wody, a za nim strzały. Więźniowie spojrzeli w tę stronę i zobaczyli jakiegoś człowieka, który z łodzi rzucił się w wodę. — Strzały musiały być celne, bo w wirze, który się zakręcił nad znurzonym, woda się zafarbowała czerwono.
— Kto to był? — pytał jeden drugiego na łodzi.
— Jakiś kowal, Marcin z pod Nru 10.
— Marcin — rzekł smutnie Jan. —
— Znałeś go? —
— Mąż mojéj siostry.
— Szczęśliwy — umarł na swojéj ziemi, fale rodzinnéj ziemi będą mogiłą — nie każdemu z nas przypadnie takie szczęście w udziale. Umierać tak daleko od swoich, tam w kopalniach wśród śniegów, bez wieści — ta myśl zabija mnie przed śmiercią.
— Odwagi Maurycy. Wytrącono nam oręż z ręki, nie mniéj przeto walka trwa — i tam trzeba nam zwyciężać wrogów.
— Czém?
— Wiarą w zwycięztwo naszéj sprawy. Oby naród wśród rozpacznych wysiłków powstania nie stracił téj broni, bo bez niéj zwątpienie i podłość.
Maurycy słuchał i patrzał na zębate gmachy Warszawy, rozromienione brzaskiem jutrzenki — i on i wielu innych tęskne spojrzenia wytężone mieli w tę stronę — myśli ich płakały i żegnały ojczyste miasto. I miasto budząc się wśród białéj mgły porannéj, odzywało się jękiem dzwonów niby modlitwą za utracone dzieci. Ale łódź szła daléj jak niezbłagane przeznaczenie, dobiła już do brzegu i więźniów pognano ku stacyi kolei. —
Jakkolwiek wywożenie więźniów z cytadeli osłonione było zawsze tajemnicą, to jednak niezmordowana czujność osób interesowanych umiała przedrzeć się w głąb