Pan Tomasz — to także był antyk w swoim rodzaju, zabytek starego Krakowa; jadłodajnia jego dziwnie odbijała od tegoczesnych salonów restauracyjnych z wypomadowanymi, wyfrakowanymi kelnerami, marmurowemi stołami i drukowanemi szpajscetlami. U pana Tomasza było wszystko po staroświecku — niepokaźnie: meble wypełzłe i wysiedziane, kanapa z popsutemi sprężynami, stoły na kapucyński kolor malowane, nakryte niebieskiemi obrusami w kwiaty, a izba jadalna ciemna, bo przez gęste kraty niewiele szło do niéj światła z podwórza. Dotego jeszcze — okna zasłaniały bujnie rozrosłe geranije i klatki z ptakami, których pan Tomasz wielkim był lubownikiem. Człowiekowi o drażliwych nerwach trudno by było dosiedzieć, gdy ta cała kolonija kosów, drozdów, szczygłów. kanarków, rozpoczęła swoję muzykę, sypiąc przytém łupki z siemienia na łysiny i ramiona bliżéj okna siedzących gości.
Pan Tomasz wcale nie myślał o usunięciu tych niedogodności, jemu z tém było bardzo dobrze, a goście musieli się stosować do jego upodobań i zwyczajów. Obsługiwał prawie zawsze sam, ale w ubraniu, które się więcej kwalifikowało do łóżka, niż do restauracyi; a szpajscetel miał na końcu języka, bo każdemu wchodzącemu gościowi recytował z osobna tubalnym swoim głosem: