Pozwólcie, że was znowu prowadzę na ową drogę, wysadzoną nadwiślańskiemi topolami, którą się idzie na cmentarz. — Był czas, gdy dziwny urok miała dla mnie ta cienista aleja, wiążąca miasto żywych z siedzibą umarłych. Otóż, chodząc tam dosyć często, spotykałem nieraz w dnie świąteczne i niedziele jakiegoś rzemieślnika z trojgiem dzieci, z których najstarsza dziewczynka mogła mieć lat sześć, a najmłodsze bobo, z wygiętemi w kabłąk nóżkami, widocznie od niedawna dopiero chodzić zaczęło. Toteż z niém było najwięcej kłopotu; dla niego wszyscy musieli iść powolnym bardzo krokiem, i zatrzymywać się co chwila; a gdy malec się rozbeczał, rzemieślnik brał go na rękę i niósł dalej, uspakajając płaczącego jak mógł i umiał: to huśtając go na rękach, to pokazując przelatujące ptaki, albo śpiewając jaką z owych piosenek, któremi piastunki dzieci do snu kołyszą. — Zabawnie było słuchać, jak dobierał do tego piskliwych nosowych tonów, naśladując głos piastunek, — a że niezawsze mu się udawało, nieraz więc z gardła, jak z zepsutej piszczałki, wyleciał gruby, naturalny głos. — Gdy malec, ukołysany śpiewkami, zasnął mocno i spuścił jasną główeczkę na piersi jego, wtedy szedł z nim ostróżnie, jak z jakim drogocennym przedmiotem i dzieciom przykazywał oczyma, by się zachowywały cicho, — sam bał się prawie oddychać.