Kraków jest miastem jakby stworzenem dla emerytów, a był niem jeszcze więcej przed kilkunastu laty, kiedy nie tylko spokojnie, wygodnie i przyjemnie, ale i tanio w niém żyć można było. Na ulicach nie ma owego gorączkowego i hałaśliwego ruchu, który cechuje wielkie miasta; — tu nikt się nie śpieszy, nikomu nie pilno, a czasu tyle do zbycia, że lada kanarek na dachu mnóstwo zatrzymuje całemi godzinami ludzi. W takiém mieście staruszek może bezpiecznie sobie chodzić po ulicach, bez obawy potrącenia lub przejechania. — Jeżeli jest pobożnym: czterdzieści kościołów ma do wyboru; lubi teatr: ma teatr i to nawet niezły; kompanijkę do preferansa lub domina znajdzie w resursie i kawiarni, — w handelku zaś o polityce dowoli nagadać się może. — Do każdego z tych miejsc tak bliziutko, że nawet z reumatyzmem w nogach można się dostać. — A planty, owe nieocenione planty, szczególniéj w lecie, są prawie stałem mieszkaniem ludzi wysłużonych. Mają oni tam swoje uprzywilejowane ławki, na których się sadowią, zaopatrzeni w gazety, okulary, tabakiery i fularowe chustki.
W tej panoramie przesuwających się przez plantacye ciekawych typów, zwróciło moję uwagę kilku staruszków, którzy zwykle trzymali się razem. — Było ich pięciu. Regularnie koło dziesiątéj godziny zrana schodzili się przy swojéj uprzywilejowanéj ławce, niedaleko ulicy Szpitalnéj; popo-