raz w pogadankę się wdał, więc wiedział więcej, niż niejeden gazeciarz; gdyby był piśmiennym, mógłby śmiało zabrać się do pisania Tajemnic Krakowa, na podstawie wiadomości, jakich mu udzielał lokaj od hrabstwa... gdy czekali razem na „Czas” przed księgarnią Czecha, albo kucharka od prezesa sądu, z którą się spotykał na piwku „Pod lisem,” albo stróż nocny z Floryańskiej ulicy, z którym mój Franciszek ciął pogwarkę nieraz do białego dnia.
Otóż przyszło mi raz na myśl zapytać owę encyklopedyę chodzącą, czy nie zna przypadkiem owego wyszarzanego jegomościa, przejeżdżającego się dorożką koło plantacyj.
— Ba, coby nie — odrzekł z kopyta — doróżka na niebiesko pomalowana?
— Tak.
— Dryndziarz w drelichowym kubraku?
— Tak, tak.
— A ten jegomość chudzina, mizerota — strasznie na dziada patrzy...
— Znacie go?
— Coby nie. — To B... (tu wymienił nazwisko).
— To pewnie będzie lichwiarz jakiś, skąpiec, co siedzi na pieniądzach?
— A zkądby ich wziął?-Tam bieda, że strach, i gdyby Grzegorzowa się nie zlitowała i nie podała temu czasem łyżkę ciepłej strawy, toby już dawno kopyta wyciągnął.
— Któż to jest Grzegorzowa?
— Ano baba — Grzegorzowa baba.
— No, rozumiem, — ale któż Grzegórz?
— A no ten fiakier, co się pon o niego pyta.
— Ten, co go wozi?
— No, tak.
— A czemuż on go wozi?
— Bo chodzić nie może.
— To może jaki jego krewny.
— Gdzie zaś krewny? — Grzegorz sobie był i jest fiakrem, a ten był panem, jak się patrzy, tylko, że zbiedniał.
Strona:Michał Bałucki - Typy i obrazki krakowskie.djvu/37
Ta strona została przepisana.