niemi. Krzesło na kółkach przypomniało mi taczki w kopalniach sybirskich, do których przykuwają więźniów — tu łańcuchem była miłość.
Niezadługo malarz pożegnał nas — zostaliśmy sami we trzech-ale rozmowa jakoś nam się nie kleiła. Szczególniej Filipek był nie do rozgadania. Myśl jego pracowała nad czemś moralnie. Naraz odsapnął, jakby coś dźwignął i odezwał się więcej do siebie niż do nas:
— Tak — to w żaden sposób być nie może.
— Co takiego? zapytał go Maksymek.
— A to coś ty wczoraj mówił o tej nieśmiertelności czynów. Czyny tej panienki zginą z nią i z jej siostrą i nie zostanie po niej nic; a jednak ona sto razy więcej warta nieśmiertelności, ciężej pracowała na nią, niż niejeden z tych, co żyją w pamięci ludzkiej i książkach. Toby było okropnie niesprawiedliwie.
Nie wiem dokładnie jakimi argumentami Maksymek usiłował przekonać Filipka o mylności jego zapatrywań, bo musiałem pożegnać ich niezadługo, widziałem tylko, że się zabrał z całym zapałem do tego. Czy go przekonał? Zobaczycie.
W kilka dni potem malarz spotkawszy mnie na ulicy, mignął na mnie i zbliżył się:
— Panie, panie — dobrze że pana spotykam — mam się o coś zapytać.
— Proszę.
— Ten, ten kolosalny młodzieniec z wąsami, z którym panowie siedzieliście kilka dni temu na plantacyach, to podobno kolega pański?
— Tak.
— Pan znasz go dobrze? — Dosyć.
— Czy on przypadkiem nie tego... i tu pokręcił palcem po czole — co — nie bzikowaty trochę?
— Zkąd to pan wnosisz?
— Bo wyobraź pan sobie, przychodzi wczoraj ni ztąd ni zowąd do mnie i pyta się obcesowo; czy ja mam zamiar
Strona:Michał Bałucki - Typy i obrazki krakowskie.djvu/99
Ta strona została przepisana.