szkach, które się trzepotały wśród gałęzi i strząsały poranną rosę na kapelusz i strzelbę pana Walerego, ale zapomnienie to może daruje mi czytelnik, przez wzgląd, że i pan Walery zapomniał całkiem o tém, choć wybrał się niby to w zamiarze polowania, a tymczasem, zamiast patrzéć w górę po drzewach, rzucał co chwila ciekawe spojrzenia w zarośla, polując tylko na białą sukienkę Bronisi; — oczy jak dubeltówka gotowe były do strzału. Zwierzyna jednak nie pokazała się wśród drogi i pan Walery bez wystrzału doszedł do stawów.
Były to dwa obszerne stawy, gęsto zarosłe sitowiem i szuwarem, otoczone w koło młodym a gęstym lasem sosnowym, który wznosił się amfiteatralnie na pagórkach. Pomiędzy stawem szła szeroka grobla, bujnie porosła wysoką trawą i łopuchami, które całkiem prawie zakryły ściéżkę. Obok grobli na pochyłości pagórka wznosił się ów historyczny dąb, cały spróchniały wewnątrz. — Tu nieraz młodzi ludzie przed ulewą chowali się i jak dwie turkawki w gniazdku, przepędzali parę godzin, słuchając z bijącém sercem, jak burza szalała po lesie trzęsąc drzewami, łamiąc gałęzie.
Pan Walery patrząc teraz w ciemny otwór drzewa, nie mógł się wydziwić, że mógł być kiedy tak skromnym, naiwnym, że siedząc w dębie z nieszpetną dziewczyną, nie pokusił się nawet sprobować, jak smakuje pocałunek jéj świéżych, rumianych ustek. Miał szczérą intencyję przy zdarzonéj sposobności naprawienia tego błędu młodości — i w téj myśli usiadł pod dębem, oczekując przybycia Bronisi. — Czekał z takim spokojem, jak się czeka w restauracyji na kurczę z sałatą, taką miał pewność, że go to nie ominie, że oczekiwana gąska zjawi się — nie dziś, to jutro. — Nie było mu wcale pilno — oczekiwanie było także pewną rozrywką, bo dawało mu jakiś cel,
Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.