Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

dności. — Dopiéro kiedy Walery, który zbudzony szelestem jéj sukienki, zerwał się i stanął przed nią, — poznała po rumieńcu, co jéj oblał twarz całą i uszka, po niepokoju, jaki ją ogarnął, — że rzeczywiście dzisiejsze spotkanie niepodobne do tych przed laty. Uczuła, że źle zrobiła, przychodząc tu sama, radaby była uciec, gdyby ją nie wstyd było uciekać i gdyby miała siły, ale zjawienie się Walerego tak ją przestraszyło, że straciła władzę w nogach. Zdawało jéj się, jakby coś przykuło ją na miejscu.
Walery delektował się jéj rumieńcem, zakłopotaniem, zadawalniało to jego próżność, że takie wrażenie wywołał — i przypatrywał się jéj z uśmiechem satyra. — Ten wzrok jeszcze ją więcéj zmięszał i onieśmielił.
— Ja... Ja... zaczęła się tłómaczyć nie patrząc na niego i szarpiąc chusteczkę — nie sądziłam, że pana tutaj...
— A ja spodziewałem się pani — i dlatego przyszedłem, — rzekł Walery, zbliżając się poufale do Bronisi i obejmując ją śmiałem spojrzeniem.
Ton z jakim to mówił, drasnął nieprzyjemnie Bronisię, podniosła na niego oczy ze zdziwieniem.
— Cóż pani mi się tak przypatrujesz? Czy się zmieniłem?
— O, bardzo, odrzekła z naciskiem i smutnie.
Walery spostrzegł, że śmiało rozpoczął i chcąc złe naprawić, odezwał się z udaną czułością.
— Nic dziwnego. Tak dawnośmy się nie widzieli, mogłaś mnie pani całkiem zapomniéć.
— To pan źle o mnie myślisz.
— Czy tak? — zapytał ucieszony i ośmielony naiwną szczerością Bronisi, zbliżył się do niéj. W tém wśród zarośli coś zaszeleściało. Bronisia obejrzała się z trwogą w tę stronę i rzekła: