Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

ich już nie ocali z rąk żydowskich, to stracona pikieta. Zguba ich tym pewniejsza, że nie widzą niebezpieczeństwa, które im grozi. Ale my, którzy mamy otwarte oczy, czujny umysł, powinniśmy się ratować...
— Za pomocą panny Goldstern.
— Nie obracaj w żart sprawy, dla któréj ja poświęciłem całe życie moje, a może... może i coś więcéj — dodał cicho.
— No, ależ bo ojciec bierzesz znowu tę rzecz zbyt tragicznie. Przypuśćmy, że ojciec chciałeś wyswobodzić Galicyję z rąk żydowskich, teraz widząc, że to jest niemożliwe, wycofasz się zręcznie — no i koniec. Nie widzę powodu do rozpaczy.
— Mój Walery nie podoba mi się, że tak lekko traktujesz tę sprawę. Tobie się zdaje, że to nic wyrzec się myśli, dla któréj się pracowało. Choćby tu już nie szło o dobro kraju, to ambicyja sama nie pozwala cofnąć się. Bo człowiek każdy, jeżeli nie chce być bydlęciem, powinien mieć ambicyję zrobienia czegoś wielkiego, powinien mieć cel życia wytknięty. Co gubi naszą szlachtę, nasz lud? to, że nie umié patrzéć daléj, jak po za płot swego domu, że nie myśli o jutrze, że nie ma celu. My ludzie intelligencyji i rozsądnego postępu, szczególniéj na polu przemysłu, wzięliśmy sobie za zadanie, naprawić to złe, rozbudzić śpiące siły do pracy — i od tego cofnąć się nie możemy, bo to jest kwestyja naszego bytu. Rozumiesz?
— Daruj ojcze, ale pod tym względem mam trochę inne wyobrażenia i nie wiele mnie obchodzi kwestyja bytu owego społeczeństwa, mnie idzie o to, abym ja istniał aby mnie było dobrze.
Musiał Walery te słowa uważać za coś bardzo szczytnego, bo dumny z wypowiedzianego zdania aż powstał z sofy i przechadzał się po pokoju. Ojciec z ponurém