Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo jak można się tak trywialnie wyrażać. O! ma słuszność pan Teodor, że unika twego towarzystwa.
— I za twojém on tam nie bardzo przepada — rzekł ojciec kwaśno. — Nie podoba mi się ten inżynier, jakiś małomowny, stroni od ludzi.
— Ja wiem czemu, — rzekła z tajemniczą miną Balbina.
Pelcia spojrzała na nią, jak gdyby ją zjeść chciała oczami za to, że ośmieliła się wiedzieć więcéj, niż ona, co się tyczyło inżyniera.
— No, ciekawam dla czego? — spytała z przekąsem.
— Bo się kocha, — rzekła z tryumfem Balbina.
— Może w tobie?
— Ja nic nie mówię w kim. To się pokaże. Tylko tyle mówię, że jest zakochany. O, ja znam tę tęsknotę i smutek.
Tu westchnęła tak że wszystkie muszliny, tiulle, illuzyje zadrżały pod siłą tego powiewu dziewiczego wiatru.
— Wtedy, mówiła daléj natchniona Balbina, dobierając do słów swoich akordów na klawikordzie, człowiek szuka samotności, ciszy lasów.
— Po cóż mu u licha łazić za miłością po lesie, kiedy ma ją pod nosem, — odezwał się gniewnie trochę pan Jacenty, bo niekontent był z obojętności inżyniera do córek. Ja sam z całego jego postępowania widzę, że nie umiecie go zająć moje panny — i chłopak od was ucieka pod różnémi pozorami.
— To Balbina go tak nudzi swojemi poetycznémi egzaltacyjami.
— Przepraszam, on tylko nie lubi kokietek.
Kiedy ta rozmowa, zakrawająca na kłótnią, toczyła się między pannami, pan Jacenty ujrzawszy przez okno posłańca wracającego z poczty, wyszedł ku niemu na ga-