inny, Radoszewski nie puścił ich i gwałtem zaprosił do świetlicy. Odejście gości uważałby za obrazę; musieli szanować drażliwość jego w tym względzie i zostali. Zwłaszcza, że odejście w téj chwili było prawie niepodobne, bo zanosiło się na burzę. Grube chmury ciągnące od zachodu zakryły niebo, wiatr napędzał nowe, robiło się coraz ciemniéj i grzmot głuchy od czasu do czasu pomrukiwał w oddali. To téż Kowalscy radzi nie radzi usadowili się w świetlicy.
Pokój ten znał Teodor z czasu piérwszego pobytu w Lipczynach; ale wtedy zapełniony był on pijaną, hałaśliwą szlachtą, odorem wina i kartami i dla tego nie miłe zrobił na nim wrażenie. Teraz zaś, przy zmroku, z uroczystą ciszą, którą tylko przerywał monotonny chód zégaru, inne miał wejrzenie. Wyglądał jakoś swojsko, potulnie. Te sprzęty stare a wygodne, obrazy pożółkłe z niedzisiejszéj epoki, zrosły się prawie ze starémi ścianami domu, patrzały tak jakoś poczciwie, gościnnie, serdecznie, że Teodor, którego całe dotychczasowe życie było jakby na popasie, doznawał tutaj miłego wrażenia, jakby po długiéj włóczędze wrócił do rodzinnego gniazda. Coś w nim roztajało, jakby usiadł zmarznięty przy ciepłym kominie. Nie mógł się powstrzymać, by nie wyspowiadać się ojcu z tego wrażenia.
— Rozumiem dobrze to uczucie twoje — rzekł stary. — To ta poczciwa atmosfera, przesiąkła ciepłem rodzinném, tak oddziaływa na ciebie. Tego uczucia nie doznaje człowiek w świéżo umeblowanych salonach, które pachną jeszcze sklepem i politurą. Tu każdy sprzęt, każdy kącik to jakby członek rodzinny, towarzysz od lat wielu, zdaje się czuć i mówić. To ciepło rodzinne dziś ostygło bardzo u nas, knajpa, kawiarnia zastąpiła dom. Pomimo całego respektu, jaki mam dla cywilizacyji i postępu, nie mogę
Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/191
Ta strona została uwierzytelniona.