Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

już uważałam, że miała rączęta mocno rozpalone i narzekała na ból głowy. Zaledwieśmy przyszły do domu położyła się i od tego czasu nie wstała. I może już nie wstanie więcéj — dodała z wielkim płaczem.
— Wstanie, wstanie, Pan Bóg jest miłosierny — mówił Radoszewski chodząc po izbie, on nie pozwoli, żeby mi dziecko miało zmarniéć przez takiego pędziwiatra. Niech się żeni zdrów; ja z córką prosić się nie myślę, bo nie ma o co. To jeszcze pytanie kto lepszy, czy Czujkowie, czy Radoszewscy. Żaden z Radoszewskich z cyganami się nie bratał. Niech tylko Bronisia przyjdzie nieco do siebie, to jéj wybiję z głowy te amory. Nie ma się o co martwić. Znajdzie sobie męża, jakiego będzie chciała.
Sierdził się szlachcic i chodził dużymi krokami po pokoju, co przy małéj jego figurce wyglądało dość zabawnie.
Tymczasem w pokoju pociemniało mocno od ołowianych chmur, które coraz gęściéj tłoczyły się jedna na drugą. Zerwał się wicher mocny, że topole jak kłosy zginały się pod jego podmuchem. Potém powstała zawierucha, która łamała drzewa w ogrodzie i niosła z sobą gałęzie, tumany piasku, gonty i liście. Błyskawica raz za razem rozdziérała chmury. Na ciemne ich tło wysunęła się jedna bledsza, nieco błękitna, jak balon wydęty i pędziła prosto ku lipczyńskiemu dworowi.
— To gradowa chmura — zauważył stary Kowalski.
— Chryste Jezu! — zawołała Kundusia żegnając się i składając ręce. A u nas jeszcze wszystko w polu.
— To nic — rzekł Radoszewski. — Dawajcie prędko krzyżyk.
Kundusia co tchu pobiegła po talizman przeciw gradom, a gospodarz tymczasem tłómaczył gościom cudowną