Niedokończył bo już dojechali do dworu, a wrzawa, jaka tam panowała, zagłuszyła jego słowa.
Na dziedzińcu w Lipczynach istny obóz. Mnóstwo koni, bryczek, ludzi krzątających się roje. Można było wszystko dokładnie widziéć, bo na dziedzińcu widno było jak we dnie od świateł, co szerokiémi smugami padały z jasno oświéconych okien i od blasku pożaru, który oświécał szeroko okolicę. Stajnie i wozownie nie mogły pomieścić koni przybyłych gości, umieszczono więc je na dziedzińcu. Służba domowa roznosiła obrok i sypała go obficie koniom to w opałki to w bryczki, a dwie służące z czeladnéj kuchni, stawiały dla furmanów garnki i misy z wieczerzą pod śpichlerzem na stole na prędce z tarcic złożonym. Karbowy tymczasem częstował ich okowitą, bo Radoszewski zalecał zawsze służbie nie żałować traktamentu dla przybyłych w gościnę. Więc téż na dziedzińcu było wesoło, gwarno, krzykliwie, zwierzęta i ludzie mieli w bród wszystkiego. Rozgościło się to wygodnie, jakby tu wiekować miało. Gdzie kto chciał to siadł, — gdzie chciał, postawił bryczkę i umieścił konie. Porządku ani ładu nie było żadnego, — to téż nasi podróżni przybywszy ostatni, nie mogli już wjechać w dziedziniec — tak wszędzie było pełno. Musieli więc wysiąść z bryczki i piechotą przeciskać się przez ten tabor koni, wozów, bryczek ku dworowi.
— A co — nie mówiłem? odezwał się pan Jacenty do swego towarzysza idąc naprzód i torując mu drogę — nie mówiłem, że znajdziemy tu dużo ludu? — to się bardzo często zdarza w Lipczynach. Istny dom zajezdny.
— W którym się jednak nic nie płaci — dodał technik z uśmiechem.
— Za taką gościnność płaci się sercem — rzekł Jacenty sentencyjonalnie.
— Z nieograniczonym terminem wypłaty.
Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.