Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.

tych kamieni czuł poszanowanie, była wprawdzie świątynią jego Boga, ale zawsze nie zasługiwała na lekceważenie. Nie godząc się ze starym porządkiem, miał jednak dla niego synowskie poszanowanie.
Taki proces odbywał się w jego duszy; nie wyrozumował on sobie tego, nie zdawał sobie szczegółowego rachunku z tych przemian, jakie się w nim odbywały, a jednak Radoszewski nie wydawał mu się śmiesznym, ani przesądy jego tak rażące, ani życie tak potępienia godne. Wszystko tłomaczył sobia na dobre, usprawiedliwiał, przebaczał, by nie spłoszyć tego uroczego widma, które w marzeniach jego kładło mu się na piersi i bezwiednie oddawało mu się w opiekę. Nad ranem dopiéro usnął. Sen był dalszym ciągiem jego marzeń. Śniło mu się, że widział Bronisię idącą przez las jakiś, ręka w rękę z Walerym, że ten prowadził ją brzegiem jakiegoś spadzistego, głębokiego parowu ku kładce. Kiedy się do téj kładki zbliżali, Teodor spostrzegł, że była przełupana i zgniła — strach go zdjął o życie Bronisi, począł biédz za nią i wołać, by się wróciła; ale niesłyszała tego i puszczona naprzód przez Walerego szła śmiało przez kładkę. Im bardziéj zbliżała się do środka, tém bardziéj kładka uginała się pod nią; nareszcie złamała się, Bronisia zachwiała się, krzyknęła — ale nie wpadła na dół, jeno po nad przepaść uniosła się płynąc w powietrzu, aż spadła w ramiona Teodora. Potém znaleźli się w jakimś wspaniałym ogrodzie, w którym rozścielał się duży i miękki jak aksamit, zielony gazon, ubrany klombami cudnych kwiatów, z wielkim wodotryskiem na środku, a woda bijąca w górę złociła się od promieni słonecznych i spadała brylantami w basen pełen złotych i czerwonych rybek. A on prowadził ją za rękę przez ściéżki wysypane białym piaskiem do pałacu o marmurowych wschodach, dużych oknach,