wieni, bo od tych kilku tygodni, w których go nie widzieli, zmienił się do niepoznania prawie. Pożółkł, wychudł, ze szpaka stał się prawie siwiuteńki, oczy w dół zapadły i jakimś gorączkowym błyszczały ogniem, a w całéj twarzy i postawie znać było znękanie i frasunek wielki. Witając się z przybyłymi był jakiś trwożliwy, nieśmiały, pokorny, jakby względem nich coś zawinił. Do rozmowy mieszał się mało, a gdy czasem Radoszewski, lub który z Kowalskich zagadnął go jakiem zapytaniem, odpowiadał, jak ze snu nagle obudzony, często nie wiedząc o co był pytany. Nie długo potém chwycił za czapkę i zabiérał się do wyjazdu, choć już wieczerzę podawano. Dopiéro na usilne prośby Radoszewskiego, szczególniéj, gdy mu ten coś szepnął do ucha, rozjaśnił się nieco, położył czapkę i został.
Gdy wniesiono wieczerzę, pojawiła się za chwilę Kundusia. Miała to bowiem w zwyczaju, że chciała zawsze naocznie się przekonać, jak gościom smakuje jedzenie, a przytém zawsze od gości dostał jéj się jaki komplement za zdolności kulinarne. To téż Radoszewski ujrzawszy ją wchodzącą nie omieszkał oznajmić gościom, o celu jéj przybycia i rzekł:
— Oho! Kundusia przyszła po komplement za zająca z buraczkami. Źle trafiłaś moja Kundziu, bo moi goście jakoś niejadki, a o Jacusiu, to i nie ma co gadać; jakby go na post skazali, ani ruszył. No, Jacusiu, jeżeli nie jész to przynajmniéj pij. Na frasunek dobry trunek.
Potém zwracając się do Kundzi — spytał.
— A cóż tam nasza pacyjentka?
— Dziękować Bogu — w oczach przychodzi do zdrowia. Zaniosłam jéj potrawkę z kurczęcia i zjadła z wielkim apetytem.
Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/207
Ta strona została uwierzytelniona.