szcze i osłabiona, ale już przechadzała się o własnych siłach. Wejście jéj tak jakoś zmieszało Kowalskiego, gdyż się jéj wcale nie spodziéwał ujrzéć tego wieczora, że bochenek chleba, który właśnie krajał, upuścił na talérze i talérz rozprysnął się na dwa kawałki.
— Brawo! brawo! dobry znak — zawołał Radoszewski — ożenisz się pan.
Słowa te do reszty zakłopotały inżyniera, ale nie mniéj i Bronisię, która niewiadomo, czy z powodu téj wróżby, czy téż może na wspomnienie owéj chwili podczas burzy, zarumieniła się i ze spuszczonémi oczami usiadła obok ojca. Oboje z Teodorem nie śmieli jakoś patrzéć na siebie tego wieczora. Dopiéro nazajutrz, gdy się spotkali przed obiadem w ogrodzie, tak że niepodobna się było minąć, musieli zagadać. Z początku szło im jakoś sękato, rozmowa się rwała i ograniczała na krótkich pytaniach, a krótszych jeszcze odpowiedziach, ale powoli, powoli rozgadali się na dobre. Delikatna nieśmiałość i względność Teodora ośmielała Bronisię, czuła się coraz swobodniejszą, a on słuchał jéj z zajęciem, bo każde słowo jéj tchnęło prostotą i szczerością, która chwytała za serce. Opowiadała mu o swoim pobycie w klasztorze, o koleżankach, a wreszcie o Kundzi, o jéj poczciwości i zawodach, jakich doznała w życiu. Z koleji znowu Teodor dawał jéj opisy miast, w których mieszkał czas dłuższy, a że widział wiele i umiał patrzéć na wszystko i opowiadać, więc Bronisia wsłuchała się w jego opowiadanie, że zapomniała, iż miała Kundzi pomagać zaprawiać sałatę do obiadu. Poczciwa staruszka musiała ją dopiéro szukać do ogrodzie zaniepokojona, co się stało z jéj pieszczotką. Kiedy ją zabrała ze sobą od Teodora, i wracały wśród agrestowych szpalerów do domu, spojrzała z niepokojem na nią i rzekła:
Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/212
Ta strona została uwierzytelniona.