— Mnie się zdaje, że tajemnica wcale zwyczajna. Bieda zmusiła Radoszewskiego.
— Nie, nie, — zaprotestował żywo i z tryjumfem Kowalski, — nie ubliżaj tak temu zacnemu człowiekowi. On tego nie byłby zrobił nigdy dla siebie.
— A więc dla kogoś, czyj honor trzeba było ratować.
— Był człowiek, który z biédy dopuścił się nieuczciwego czynu. Czekała go hańba. Dla uratowania go od tego Radoszewski poświęcił swoje zasady. Poczciwy szlagon, któryby jednéj piędzi ziemi nie oddał dla ratowania siebie, nie wahał się zrobić téj ofiary, gdy szło o ocalenie honoru szlacheckiego. No, rozumiesz teraz tego człowieka?
Teodor wypatrzył na ojca zdziwione oczy i długo tak trzymał je nieruchomo w zamyśleniu. Potém odezwał się powoli, z namysłem, a łzy dławiły go, gdy mówił:
— I jak tu potępiać takich ludzi? Jak oburzać się na ich przesądy, na ich rozrzutność, co się nie rachuje z jutrem, gdy w błędach ich tyle zacności, że cnoty wielu porządnych ludzi gasną wobec tego. Taki jeden czyn usprawiedliwić może nawet wobec najsurowszych sędziów. W upadku tego człowieka jest jakaś wspaniała, tragiczna powaga, przed którą korzyć się trzeba.
— A to tém boleśniejsze, że takich Radoszewskich mamy dosyć, których fortuny marnieją i przechodzą w żydowskie ręce, właśnie przez zbytek serca i szlachetny popęd do poświęceń. Patrząc na tych ludzi nie wié się, czy lekkomyślność ich nazwać cnotą, czy cnotę lekkomyślnością; tak się wiążą u nich ściśle te dwa pojęcia ze sobą. I w tém leży właśnie tragiczność ich położenia. Giną jak bohaterowie tragedyji wyciskając łzy z oczów patrzących, a nie ma sposobu zaradzenia temu, chyba trzebaby wyjąć im serca z pod żeber.