Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

korpus kulinarnych przygotowań, przepadłby z kretesem. Strach brał ją na tę myśl, ale pocieszała się i uspokajała tém, że to była rzecz niepraktykowana w Lipczynach, żeby na imieniny pana Radoszewskiego zjeżdżano się dopiéro po obiedzie. Więc téż pomimo że dwunasta minęła, nie traciła nadzieji, zwłaszcza, że kotek Boruś mył się w oknie, a sroczka pod same prawie okna podlatywała i skrzeczała. Była to nieomylna zapowiedź gości.
I w istocie Buruś i sroczka ją nie zawiodły. Na głównym trakcie od strony miasta dał się słyszéć turkot bryczki i niezadługo w bramie ukazała się para siwych klaczy. Wprawdzie klacze były w chłopskich chomątach, bryczka dość biédnie i odarto wyglądała, a siedzących w niéj trzech mężczyn Kundusia wcale nie znała; ale to się u Radoszewskiego praktykowało, że nawet mało znajomi zjeżdżali się na tę uroczystość — i przyjąć ich należało. Wyszła tedy z całą uprzejmością do przybyłych, przeprosiła ich za chwilową nieobecność gospodarza i poprosiła na przekąskę do sali.
Przybyli mieli jakoś poważne miny, ubrani byli wcale nie świątecznie, jakby tego uroczystość wymagała, mówili mało, jedli także nie wiele, a gdy Kundusia nalegała, by zakropili przekąskę kieliszkiem wina, jeden z nich najstarszy, podziękowawszy jéj grzecznie za wino, poprosił o atrament i pióro.
Kundusia popatrzyła na niego dużemi oczami. Od czasu jak była w Lipczyńskim dworze, a była lat nie mało, nie zdarzyło jéj się jeszcze, by ktoś zamiast wina żądał atramentu. Żądający wyglądał trochę w jéj oczach na waryjata. Jednak, ponieważ zawsze Radoszewski zalecał jéj spełniać każde życzenia gości, poszła poszukać atramentu. Nie było to tak łatwém. Pan domu nie bardzo lubił wdawać się w pisaniny: zresztą atrament, jeżeli był,